O konieczności zmian w systemie zarządzania wodą, roli Wód Polskich i koncepcji handlu emisjami ścieków mówi prof. dr hab. inż. Janusz Mikuła z Politechniki Krakowskiej
Panie Profesorze, genueński niż Boris przyniósł do Polski ekstremalne opady deszczu. W niektórych miejscach w ciągu zaledwie kilku dni spadło prawie 400 litrów wody na metr kwadratowy, a sytuacja stała się o wiele bardziej dramatyczna niż w roku 1997, gdy doszło do pamiętnej powodzi tysiąclecia. A przecież jeszcze kilka dni wcześniej w całym kraju panowała susza. Trudno nie postawić pytania: dlaczego znowu zalało nam miasta?
Głównie odpowiada za to zmiana klimatu. Nawet jeśli hydrologiczna susza sprawiła, że wody w rzekach było mniej, to żadna z rzek nie przyjmie jej w aż tak potężnej ilości. Takie okresy gigantycznych opadów, których konsekwencją jest to, że zalewa nam wsie i miasta, będą powtarzać się już regularnie. Wrześniowe dni ulewnych deszczy pokazały nam wszystkim, że to naprawdę wielki problem. Nie tylko związany ze zmianą klimatu. To problem właściwego zarządzania. A to już rola Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie.
Proszę przybliżyć czytelnikom tę rolę.
Do najważniejszych zadań należą m.in. wszelkie działania mające na celu zapobieganie suszy oraz ochronę przeciwpowodziową (!). Wody Polskie koniecznie muszą wreszcie przygotować konkretne plany działań i wdrożyć te, które zabezpieczą najbardziej narażone obszary przed zalaniem, bo, jak po raz kolejny się przekonaliśmy: zaniedbane i przeciążone rzeki nie wytrzymują tak nawalnych opadów. Realizacja tych zadań nieodłącznie wiąże się z utrzymaniem wód, eksploatacją i utrzymaniem urządzeń wodnych, aktualizacją wszelkich map, oceną ryzyka powodziowego, projektów planów zarządzania tym ryzykiem, projektów planu przeciwdziałania skutkom suszy. Do tego dochodzi potężna masa działań administracyjnych związanych z wydawaniem pozwoleń wodnoprawnych, decyzji uzgadniających projekty planu zagospodarowania przestrzennego, decyzji o warunkach zabudowy…
Rolą Wód Polskich jest przecież całkowita kontrola planowania przestrzennego, tj. pilnowanie oraz blokowanie niektórych rozwiązań, polegających np. na zabudowaniu każdej wolnej zielonej działki.
Podmiot ten powinien być więc niezwykle mocnym i silnym regulatorem wszystkich aspektów związanych z gospodarką wodno-ściekową.
Zdecydowanie tak. Powtórzę: regulatorem, nie inwestorem, ponieważ zadania nadzoru regulacji i inwestycji zbyt bardzo się ze sobą kłócą. Ponadto: żeby skutecznie poradzić sobie z powodzią, przede wszystkim powinniśmy wprowadzić zmianę zasad projektowania kanalizacji w miastach. Obecne systemy kanalizacyjne służące odprowadzaniu wód opadowych są nieefektywne. Kiedyś kanalizacja odbierała tylko część wody opadowej. Dzisiaj z powodu wszechobecnej betonozy musi odbierać niemal całą i, oczywiście, w takiej sytuacji zawodzi.
Dochodzi nawet do tego, że pokrywy studzienek kanalizacyjnych wylatują w powietrze i wszystko się wylewa…
Dzieje się tak dlatego, ponieważ nieodpowiednie są średnice rur. W zasadzie to rur nie powinno być w ogóle: zastąpić je powinny kanały. Należałoby również zbudować miejsca do chwilowego przechwytywania i magazynowania wody, nim ona później zostanie dalej odprowadzona. Tego nie ma – i dlatego zalewane są miasta.
A później, gdy ta woda już wyschnie, pojawi się kolejny problem w postaci potężnej ilości zanieczyszczeń…
Od zawsze powtarzam, że efektywność działania każdej instytucji, która odpowiada za wody, powinna być mierzona jakością tych wód. Przypomnę, że z dyrektywy wodnej z 2015 roku wynikły pewne zobowiązania, których na dziś wciąż nie jesteśmy w stanie zrealizować. Jakość wód w Polsce jest naprawdę bardzo zła, co oznacza, że cały mechanizm zarządzania tymi wodami… jest do wylania (sic!). Wydając pozwolenia wodnoprawne, Wody Polskie powinny cały czas komunikować się z Inspekcją Ochrony Środowiska oraz z IMGW, bo przecież to właśnie te podmioty posiadają główne bazy danych dotyczące jakości oraz ilości wody. Bez tej komunikacji pojawiają się tylko problemy.
Jak ten związany z pamiętnym zanieczyszczeniem Odry?
Dokładnie tak. Aby wydać pozwolenie wodnoprawne, trzeba cały czas kontrolować zmianę stężeń poszczególnych zanieczyszczeń, uzależnionych od różnych poziomów przepływu wody w rzekach. Te stężenia regularnie ulegają zmianie. Przepływ również się zmienia. W związku z tym trzeba tak dostosować system pozwoleń na zrzut zanieczyszczeń do rzeki, żeby był on powiązany z tymi właśnie zmiennymi przepływami. W przeciwnym razie rzeka zostanie zniszczona.
Panie profesorze, a co z koncepcją handlu emisjami ścieków?
Ideą koncepcji tzw. uprawnień zbywalnych jest to, że w miejsce ustalania standardów emisji rząd przyznaje i sprzedaje pozwolenia na emisje w zależności od całkowitej ilości tolerowanego ładunku zanieczyszczeń. Takie pozwolenia w następnej kolejności mogą być sprzedawane i nabywane na rynku.
Pana zdaniem to dobry system?
Zdecydowanie tak. Po pierwsze – zyskują wszyscy partnerzy procesu takiej wymiany. Po drugie – z góry założona jest całkowita dopuszczalna wielkość zanieczyszczenia. Po trzecie – nowe podmioty kupują pozwolenia od podmiotów istniejących lub z rezerwy rządu. Wprowadzenie takich uprawnień stworzy możliwość dokładnego określenia ilości zanieczyszczeń, które faktycznie zostaną odprowadzone. Handel emisjami w przypadku gospodarki ściekowej prowadzony powinien być w ramach zlewni i zapewniać w ściśle określonym czasie osiągnięcie ekologicznych celów. Wprowadzenie zbywalnych uprawnień do emisji wymaga oczywiście opracowania systemu monitorowania transakcji oraz zasad kontroli przestrzegania przyznanych limitów, który gromadziłby na bieżąco dane od użytkowników oraz dane o jakości środowiska wodnego. Przy współpracy z IMGW oraz Inspekcją Ochrony Środowiska można byłoby dzięki temu dokładnie kontrolować, jak zmienia się rzeka w zależności od ilości wydanych pozwoleń na wprowadzanie zanieczyszczeń.
Co ważne, wydawane pozwolenia powinny określać poziomy zanieczyszczeń, które mogą zostać zrzucone do zlewni w zależności od wielkości przepływu w rzece. Tym można naprawdę świetnie sterować, zastępując wydawanie dotychczasowych pozwoleń uprawnieniami do emisji. Dodam jeszcze, że takie uprawnienia powinny zostać przyznawane tylko na rok. Oczywiście byłaby gwarancja przyznania dalszych uprawnień, ale ich ilość byłaby uzależniona od stale prowadzonego monitoringu jakości wody w zlewniach. Jeśli któryś z podmiotów będzie potrzebował emitować więcej zanieczyszczeń, niż pozwalają mu na to jego uprawnienia, to oczywiście będzie mógł je nabyć od firmy, której udało się mocniej zredukować zanieczyszczenia i zrzucić ich mniej niż pozwalałyby na to jej własne uprawnienia. Jest to system nieporównywalnie lepszy od tego, który mamy w tej chwili. I przede wszystkim dzięki niemu bylibyśmy w stanie zadbać o to, żeby w Polsce uzyskać wreszcie dobrą jakość wody.