Jestem gotów. Ja i cały mój zespół. Na powrót do funkcjonowania tak, jak „przed”. Na spotykanie się w firmach, samorządach, uczelniach, instytucjach dobra publicznego i innych miejscach – choćby w maseczkach i rękawiczkach. Nie my jedyni; w zasadzie marzy o tym cały biznes. I zaczyna do tego wracać
Minął miesiąc od ogłoszenia pierwszych zamknięć, a wkrótce potem – wprowadzenia stanu epidemicznego w Polsce.
Pośród niezliczonych wypowiedzi, wywiadów, opinii, komentarzy, prognoz i analiz, którymi pulsują media, mnie kołacze w myślach jedna refleksja. Refleksja, która mnie frapuje, frustruje, drażni. A mianowicie: od strony gospodarczej ten „kryzys” jest sztuczny i czysto iluzoryczny.
Kiedyś to był kryzys
Pamiętam, gdy wybuchał ogólnoświatowy kryzys gospodarczy ’2008. Pamiętam tamten pęd wydarzeń. Przerost kredytów wysokiego ryzyka na rynku amerykańskim, przegrzanie gospodarki, początek zapaści, eskalacja braku wzajemnego zaufania pomiędzy instytucjami finansowymi. Symptomów było wiele i część z nich pojawiła się wcześniej, ale to upadek Lehman Brothers – czwartego co do wielkości banku inwestycyjnego Stanów Zjednoczonych, zadziałał wtedy jak symboliczny pierwszy klocek domina. Albo, żeby odwołać się do retoryki filmów sensacyjnych, jak eksplozja pierwszej miny, w ślad za którą pękają kolejne, wybuch za wybuchem – cały łańcuszek. Załamał się rynek kredytów. Wielcy inwestorzy, jeden po drugim, zaczęli wycofywać się z udziałów w przedsięwzięciach. Banki zaczęły odnotowywać wielomiliardowe straty. Zatrzęsły się światowe giełdy, zarówno walutowe, akcyjne, jak i towarowe. W Europie zaczęły szaleć kursy walut. Upadły trzy największe banki Islandii, węgierski forint został mocno przeceniony, a z powodu znacznych ilości kredytów denominowanych we frankach szwajcarskich i euro rozpoczęła się (również w Polsce) gehenna z walką o abolicję kredytową. A to był dopiero początek, bo panika finansowa – jak to zwykle w kryzysie – wywołała na rynku amerykańskim dramatyczny spadek konsumpcji. Stąd już prowadziła prosta droga do upadku przemysłu motoryzacyjnego w Detroit, do olbrzymiego wylewu fali bezrobocia, do braku wypłacalności kredytobiorców, do narastającej ilości eksmisji, do braku podaży pieniądza na rynkach. Czyli do wielokierunkowego zahamowania procesów zakupowych i ich ograniczenia do minimum niezbędnego do przeżycia – co przełożyło się na szereg bankructw, i to na całym świecie.
To był dopiero krach.
A dziś?
Dziś istnieją oczywiście sektory, które boleśnie odczuwają skutki obostrzeń i lockdown’u – szczerze współczuję hotelom, operatorom turystycznym, liniom lotniczym, firmom z branży beauty, restauracjom, klubom fitness wraz z ich trenerami, markom obecnym w galeriach handlowych czy reprezentantom branży eventowej. Ale znaczna większość znanych mi gałęzi biznesu funkcjonuje z powodzeniem i nadal się rozwija. Niektóre – bardzo bujnie. A jednak wciąż znajdują się przedsiębiorstwa, których szefowie z niezrozumiałych dla mnie powodów mówią, że… czekają. Pytam ich wszystkich: na co?
Pociąg donikąd
Niemal wszystkie analizy gospodarcze są jednomyślne w tezie, że najgorsze ruchy dla gospodarki w ujęciu makro są wtedy, kiedy przedsiębiorstwa podczas jakiejkolwiek epidemii czekają z założonymi rękami na lepsze czasy. Wstrzymuję aktywa, czyli prościej: chowam pieniądze do skarpety, „bo tak”, „bo kryzys idzie”, „bo dla zasady przeczekam i nie wydam” – oto odpowiedź niejednego polskiego przedsiębiorcy! Tymczasem jest to zupełnie niepotrzebne, nie oparte na faktach, kierujące się wyłącznie psychologią tłumu wskakiwanie na równię pochyłą, wywołaną owczym pędem. Owczym pędem! Zjawiskiem znanym od stuleci, a udokumentowanym i naukowo udowodnionym przez amerykańskiego ekonomistę Harveya Leibensteina w drugiej połowie XX w. Otóż z jego badań (popartych również współczesnymi pracami naukowymi) wynika, że aż 83% decyzji zakupowych ludzie podejmują, kierując się decyzjami innych. Nie swoimi! Innych. O dziwo, całkiem podobnie jest w biznesie. Załamania gospodarcze są zwykle wywoływane niczym innym jak falowym kopiowaniem działań – lub ich braku – i to nie pojedynczych jednostek, lecz całych organizacji. Z banalnego powodu: bo mój konkurent / znajomy / przyjaciel biznesmen / większość branży / sąsiednie państwo (niepotrzebne skreślić) – robi to samo. Vide: wspomniany chwilę temu kryzys ‘2008. Co więcej, z teorii ekonomicznych wynika, że znacznej większości kryzysów można by zapobiec, gdyby podmioty mające dowolny udział w danym (oczywiście niezamrożonym) rynku po prostu zaakceptowały wymagalne ograniczenia i nadal robiły swoje. Łącznie z należytym dbaniem o własny wizerunek i odpowiednią promocję, której nigdy za wiele, a zwłaszcza w czasach trudnych, o czym za moment. Tym bardziej, że w porównaniu do kryzysu ‘2008 – teraz mamy się lżej. Nie ma krachu wielkich instytucji. Firmy nie padają jak muchy jedna po drugiej. Nie dochodzi do spektakularnych bankructw. Jest wręcz przeciwnie: wielcy mają się dobrze i pomagają w walce z pandemią. Zaczynają działać aparaty wsparcia ze strony państwa. Niektóre firmy wprawdzie zmniejszyły obroty, ale inne je utrzymują, a jeszcze inne je zwielokrotniają. Większość moich kolegów-przedsiębiorców ze studiów MBA ma roboty po pachy. Z rynku nie poznikały pieniądze. One są. Schowane w skarpetach. „Bo tak”.
Dlatego uważam, że ten „kryzys” (piszę w cudzysłowie, bo absolutnie nie zgadzam się mentalnie z nazwą tego zjawiska) jest iluzoryczny i sztucznie pompowany.
Na szczęście coraz więcej firm budzi się z letargu i rozumuje dokładnie tak samo. Że czas kończyć niepewne czekanie. Że polski biznes działa. W nowej formie, z nowymi obwarowaniami, może z ograniczeniami, ale jednak do przodu. Premier Mateusz Morawiecki zapowiada plan stopniowego luzowania gospodarki. Czas najwyższy. A może należało poluzować już dawno? Odpowiedź na to pytanie jest wielopłaszczyznowa i niełatwa, ale powołam się w swojej opinii na częstokroć poruszany w mediach przykład Szwecji. Jak wiemy, kraj ten nie wprowadził specjalnych ograniczeń funkcjonowania w życiu codziennym. Niektórzy go za to opluwają. Ja jestem w obozie tych chwalących.
Niewzruszeni jak Szwedzi
Główny wirusolog Szwecji Anders Tegnell uważa, że świat, zamykając ludzi w domach, popełnia wielki błąd, który może go sporo kosztować. Ocenił, że SARS-CoV-2 prawdopodobnie nigdy nie zniknie. Dodał, że państwa, które myślą, że pozbędą się go, obniżając liczbę przypadków do zera, są w błędzie.
– Wydaje się, że niektóre kraje prowadzą politykę opartą na założeniu, że jeśli wyeliminują wszystkie przypadki zachorowań, pozbędą się wirusa na zawsze. Tak raczej nie będzie – powiedział kilka dni temu Tegnell podczas jednej z dysput. Później zaczęło mu wtórować wielu znawców tematu, łącznie z polskimi. Póki co, Szwecja nie zanotowała lawinowego wzrostu zachorowań i przeciążenia służby zdrowia. Ekspert przyznał, że polem, na którym Szwedzi sobie nie poradzili, jest opieka nad starszymi. Tym tłumaczył wyższą niż w krajach sąsiednich śmiertelność wskutek epidemii. Według Tegnella ponad połowa ofiar to pensjonariusze domów opieki, gdzie – jak stwierdził – nie były przestrzegane standardy. Jak jednak dodał, jest to wynik zaniedbań ośrodków, a nie błąd szwedzkiej strategii.
Podobnie jak Tegnell, także wielu światowych epidemiologów, w tym również polskich, przyznaje, że nadal nie wiadomo, jak długo osoby po przebytej chorobie zachowują odporność na wirusa – o ile w ogóle ją mają. Minister Łukasz Szumowski mówi już otwarcie, że COVID-19 może w przyszłości powodować coroczne epidemie, tak jak zwykła, sezonowa grypa, a jedynym przełomem w walce z nim będzie wdrożenie szczepionki. Co więcej, pojawiają się coraz skrajniejsze spekulacje co do zapadalności na COVID-19. Ja znalazłem jak na razie następującą rozpiętość: pesymiści mówią, że na koronawirusa zachoruje 5% społeczeństwa, optymiści – że zaledwie 0,000027%. Historia pokaże, gdzie leżała prawda. Ale wobec tak szerokich ram – czy to nie czas na poluzowanie obostrzeń, nie tylko instytucjonalnych, ale i obywatelskiej izolacji? Amerykanie już wyszli na ulice, bo mają dość ograniczania wolności – ich najświętszego zapisu z Deklaracji Niepodległości. Mało tego, na ulice wychodzą już Niemcy! Co zrobią inne narody? Tym bardziej, że o kwarantannie sceptycznie lub co najmniej wątpiąco wypowiadają się światowi epidemiolodzy, tacy jak prof. Knut Wittkowski z Uniwersytetu Rockefellera w Nowym Jorku, dr Jay Bhattacharya, profesor medycyny na Uniwersytecie Stanforda czy prof. Sucharit Bhagdi, profesor na Uniwersytecie Gutenberga w Moguncji. Co do polskich ekspertów – polecam na przykład niedawny wywiad w „Gazecie Krakowskiej” z dr. Zbigniewem Martyką, ordynatorem oddziału zakaźnego szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej, czy publikowany niedawno na naszych łamach tekst prof. Andrzeja Lange z Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN we Wrocławiu, inicjatora powstania Dolnośląskiego Centrum Transplantacji Komórkowych.
Oto fakty:
Kwarantanna tnie wyniki ekonomiczne. Część branż odnotowuje spadki. Część firm upada. Niektóre organizują w internecie zbiórki crowdfundingowe, by się ratować. Przesuwane są eventy, zarówno gospodarcze, jak i rozrywkowe. Mnóstwo pieniędzy mogłoby przepływać w różnych kierunkach, a nie płynie. Nie wspominając już o społecznych skutkach w skali makro. Przecież rodziny zamknięte w domach przeżywają silny stress-test. Cześć związków go nie zdaje. Kwarantanna odbiera dzieciom normalną szkołę. Z ręką na sercu – ja z małżonką spędzamy na zmianę 4–5 godzin dziennie na home schoolingu naszych dzieci. A ile procent rodzin zupełnie to bagatelizuje? Izolacja odbiera wiele swobód dotychczasowego funkcjonowania i frustruje społeczeństwo. W rezultacie wyzwala gniew i podskórny bunt. Może doprowadzić do depresji. Ale nade wszystko kwarantanna próbuje odpompować ciśnienie w krwiobiegu każdego państwa, jakim są pieniądze krążące w gospodarce.
A oto moja opinia: ta kwarantanna nie jest tego warta.
Przedsiębiorcy, nie dajmy się iluzji kryzysu. Teraz jest pora na to, by polski biznes wziął sprawy w swoje ręce. Mało kiedy wcześniej my, przedsiębiorcy, mieliśmy do odegrania tak ważną i odpowiedzialną rolę. To jest pora na to, by działać na wszelkich możliwych frontach. A także na to, by pojawiać się w ogólnopolskich mediach ze swoim przekazem.
A my działamy. I rośniemy
Z ulgą obserwuję, że do polskiego biznesu wpływa coraz szersza fala krzepiących prognoz. – Faza paniki na rynkach skończyła się – przekonuje choćby prezes banku Pekao Marek Lusztyn w jednym z najświeższych wywiadów. I my jesteśmy tego samego zdania. Pracujemy. Działamy. Publikujemy i promujemy. I ja, i cała nasza redakcja, jesteśmy gotowi spotykać się – tak, jak przedtem – w całej Polsce. W garniturach, w kostiumach, w maseczkach i w rękawiczkach. Na szczęście jest coraz więcej instytucji, które myślą podobnie. Rośnie liczba firm, które doskonale rozumieją, że kto wybije się w trudnych czasach, ten będzie o wiele kroków przed konkurencją, gdy wróci normalność. Wszystkim jesteśmy w stanie pomóc, wszystkich zagrzewamy do boju. O kondycji naszej branży – promocji medialnej – niech zaświadczy załączona infografika. Trudno się dziwić: wydawcy najbardziej opiniotwórczych tytułów prasowych w Polsce odnotowują w tym okresie rekordowe wzrosty, zwłaszcza w sektorze online. A my, jak zawsze, jesteśmy perfekcyjną drogą do zaistnienia w tych mediach. Polecamy to właśnie teraz, gdy statystyki gwałtownie szybują w górę. Uzbrojeni w nasze skuteczne programy promocyjne, Symbol, Siła, e-jakość – Laur Internetu, Wybierz polskie i inne, widzimy, że mija czas niepewności. Teraz dla polskiego biznesu nastał czas na powrót do gry. Czas ponownie robić swoje. Ten „kryzys” panoszy się głównie w ludzkich głowach. Głowy, które świadomie się przed nim bronią – zapraszamy do współpracy z nami.
Jakub Lisiecki
Po więcej informacji zapraszamy na strony:
Autor jest redaktorem naczelnym „Monitora Biznesu”, dodatku ukazującego się w Rzeczpospolitej oraz „Monitora Rynkowego” ukazującego się w Dzienniku Gazecie Prawnej. Od 17 lat działa w branży promocji medialnej. Jest przedsiębiorcą, nauczycielem i motywatorem. Wraz ze swoim zespołem redakcyjnym prowadzi ogólnopolskie programy promocyjne, w tym program Symbol.